top of page

Najlepsze urodziny organizuje się w The Prom

  • chali
  • 12 sty 2020
  • 4 minut(y) czytania

Zaktualizowano: 15 sty 2020


Dzień 28 – 29

Do Parku Narodowego Wilsons Promontory dotarliśmy po zmroku i ponad 7h jazdy. Niby nie tak daleko, bo 525km, a jazda jakaś długa. No tak, bo po Australii podróżuje się nie szybciej niż 100km na drogach szybkiego ruchu, a jak się zjedzie na prowincje to limit prędkości to 80km. Trochę wolno jak na standardy Polskie. Oczywiście można nie stosować się do przepisów, ale dodam, że to wyjątkowo nieopłacalne i raczej rzadko spotykane.

Ale za to widoki wynagradzają to znakomicie. Nawet tęczę można tu napotkać. I to jaką.

Natomiast sytuacja zmienia się po zmroku. Diametralnie. Jedzie się jeszcze wolniej. Wszędzie ciemno, a pod koła mogą wyskoczyć ci różne dzikie zwierzęta, a w szczególności kangury. Nasze ostatnie 60km drogi to właśnie droga po zmroku. Co prawda czytaliśmy o tym na blogach, ale czytać to jedno, a doświadczyć osobiście to drugie. No i właśnie dziś po zmroku zrozumieliśmy dlaczego nie rekomendowane jest jeżdżenie po zmroku w Australii. Uwaga Kangur, czyli nasz pierwszy napotkany dziki kangur (tyle, że po zmroku).

Tak oto 5 stycznia 2020 po 22:30 dotarliśmy do miasteczka Toora. To tu mieliśmy spędzić naszą noc w przydrożnym motelu oraz celebrować moje urodziny. W końcu 41 lat zdarza się raz na sto lat, więc dobrze by było przejść się do jakiejś knajpki na małe piwko. Ku naszemu zdziwieniu miasteczko wyglądało jak pozamykane na 4 spusty. Ciemno. Pusto i cicho.


Jednak głupi to ma szczęście i dosłownie na końcu tejże mieścinki znaleźliśmy jeszcze otwarty HOTEL (noclegu tu raczej nie zaświadczysz, bo tak nazywane są tu lokalne puby). Ogromny lokal w którym o tej porze były tylko 2 osoby.

To właśnie tu zorganizowaliśmy najlepszą imprezę urodzinową w mieście. Bo innej nie było. Gości brak. Lokal praktycznie pusty, ale pani właścicielka słysząc, że „dziś są moje urodziny” (moje czyli Dariusz Chalecki) raczyła nas kawałkiem tortu. Typowa australijska gościnność. I to nam się podoba. Tak więc była impreza, było piwko, był tort. Takiej imprezy urodzinowej jeszcze nie miałem. Dla mnie bomba.


Kolejnego dnia rano mieliśmy wyruszyć do parku Narodowego Wilsons Promontory. Park położony jest na półwyspie w stanie Wiktoria i jest to najdalej na południe wysunięta część kontynentu australijskiego.

Jak wyjeżdżaliśmy to padało, a temperatura była iście nie wakacyjna (16 stopni). Tak to już jest nad oceanem. Ale na szczęście jak dojechaliśmy na miejsce to padać przestało, jednak pojawiła się mgła/chmury. Coś za coś. Z dwojga złego wolę aby nie padało.


W „The Prom”, bo tak w skrócie nazywa się ten Park Narodowy, można pochodzić po górkach, powałęsać się po pięknych plażach, spotkać tak dzikie zwierzęta. Przyroda, przyroda i jeszcze raz przyroda. By wszystko zobaczyć i wszystkiego dotknąć potrzeba co najmniej 4 dni. My mieliśmy tylko 1 dzień, więc nasz wybór padła na kluczowe atrakcje jak:


The Prom Wild Life walk– szlak na którym można spotkać tzw. wielką australijską szóstkę tj. kangury, wallabies, emu, koale, wombaty oraz kolczatki. No my wiedzieliśmy tylko Kangury i Wallabies. Ale co się odwlecze to nie uciecze. Na całą resztę mamy jeszcze ponad 3 tygodnie czasu, bo tyle czasu w Australii tu jeszcze spędzimy.

Franek i Matylda najwięcej frajdy mieli z tropienia kangurów. A wiadomo, że najłatiwej wytropić kangury po ich kupach. Gdzie kup dużo tam pewnie i kangur się znajdzie.

Kupy oznaczone, kangury znalezione.

Whisky Bay– przepiękna zatoczkowa plaża i ogromnym formacjami skalnymi po obu stronach zatoki. Obłe kamienie, wymuskane przez fale, magicznie łączące się z piaskiem.


Squeaky Beach– mniej kameralna niż whisky bay. To większa, dłuższa plaża (również z formacjami skalnymi), która swoją nazwę „squeaky” zawdzięcza skrzypiącemy pod nogami piaskowi. Jasny, prawie śnieżnobiały i rzeczywiście od czasu do czasu skrzypiący np.: podczas biegania (co też nie omieszkaliśmy sprawdzić osobiście).

Tidal River– to centrum Parku Narodowego The Prom. Tu znajduje się pole kampingowe, w którym można wynająć domek, rozbić namiot lub też zaparkować swojego kampera. My nie mieliśmy w planie spędzić tu nocy, ale i tak nie byłoby to możliwe ponieważ wszystkie miejsca były już zajęte.


Po całym dniu wałęsania się po The Prom wyruszyliśmy do Phillip Island. To wyspa oddalona od „The Prom” o około 1,5h jazdy. Chcieliśmy tam dotrzeć przed zmrokiem. Nie tylko dlatego, że po zmroku pojawiają się Kangury na drodze. Ale przede wszystkim dlatego, że chcieliśmy zobaczyć słynną „Paradę Pingwinów”.

Atrakcja ta jest na tyle popularna (co roku odwiedza je ponad 700 tyś osób), że zbudowano tam przepiękne, nowoczesne, multimedialne centrum, w którym co wieczór można oglądać i doświadczać parady pingwinów.

To właśnie tam po zmroku tysiące małych pingwinów (dokładnie 974 pingwiny) wraca z połowów do swoich nor. Niestety na miejscu nie można robić zdjęć jednak kilka (bez lampy błyskowej oczywiście) udało mi się zrobić. Całość zaczyna się około 21:00 kiedy to z oceanu wyłaniają się pierwsze grupy pingwinów (pingwiny wychodzą małymi grupkami 5-10 osobników na raz, a nie cała kolonia 974 osobników na raz), które następnie rozpoczynają wędrówkę do swoich nor wgłębi lądu. Spędziliśmy tam ponad 2h i nudą nie wiało. Fakt, ze trzeba za to trochę zapłacić, ale ostatecznie uważamy, że warto.

Kolejnego dnia udaliśmy się do „Nobbies Center” rezerwatu przyrody na skraju wyspy, z którego rozciągają się przepiękne widoki na linię brzegową, a na pobliskich wyspach można spotkać największą w Australii dziko żyjącą kolonie fok.

My nie widzieliśmy żadnej (pewnie żerowały gdzie w oceanie), ale w budynku „Nobbies Center” (gdzie za opłatą można udać się na interaktywną „arktyczną wędrówkę”) zobaczyliśmy na filmie czego można doświadczyć tu w rzeczywistości.


Na Philip Island można zobaczyć o wiele więcej, ale my musieliśmy już wracać do Melbourne skąd pod koniec dnia mieliśmy samolot do Sydney. Pierwotnie chcieliśmy przejechać z Philip Island do Sydney samochodem (10h jazdy), ale z racji pożarów lepiej było uniknąć nieprzyjemnych niespodzianek i długiej drogi. W związku z tym wybraliśmy samolot. A czekając na samolot warto coś zjeść. A najlepsze jest stołowanie się u siebie samego.

Tak oto pod koniec 29 dnia naszej podróży wylądowaliśmy w Sydney. Spędzimy tu kolejne 3 dni, ale o tym już w kolejnym wpisie. Tymczasem mała zajawka z Sydney i tego co na nas tam czeka.


Comments


©2019 by czteryplecaki. Proudly created with Wix.com

bottom of page