top of page

Na południe ruszać nam pora

  • chali
  • 19 lut 2020
  • 4 minut(y) czytania

Dzień 59 - 63

Obieramy kierunek na południe. W wielkim skrócie będzie wyglądać to tak (patrz mapa poniżej). A więc wracamy tam skąd jeszcze niedawno temu uciekaliśmy. Wtedy lało, wiało i padało. Teraz liczymy, że będzie inaczej. Tym razem ucząc się na własnych błędach, dogłębnie sprawdziliśmy prognozę pogody. Krótko terminowa mówi, że będzie trochę słońca trochę deszczu. Długoterminowa, że będzie słońce i pogoda. A więc powinno być dobrze… A jak będzie to zobaczymy, bo z tą Nową Zelandią to nigdy nie wiadomo…

Po drodze na zachodnie wybrzeże zahaczamy jeszcze o warsztat samochodowy gdzie naprawiamy urwaną klapę dachową.

1 godzina pracy mechanika i jesteśmy szczuplejsi o 300 NZD, czyli jakieś 750 zł. No cóż, przynajmniej nie mamy już dziury w dachu. Teraz jesteśmy gotowi na niepogodę, chociaż liczmy, że takowej nie spotkamy już na naszym szlaku.


Zanim dotrzemy do zachodniego wybrzeża, zatrzymamy się jeszcze na posiłek z widokami w parku narodowym Nelson Lake (St. Arnaud). Miało być jezioro. Było. Miały być góry. Były. Były także i węgorze oraz czarne łabędzie.

Niby wszystko się zgadzało, ale jakoś nie zrobiło to na nas wielkiego wrażenia. Chyba dorwała nas znieczulica. Na całe szczęście znieczulica jednak nas nie dorwała.

Przekonaliśmy się o tym jak tylko wjechaliśmy na „Great Coast Road” czyli drogę ciągnącą wzdłuż zachodniego wybrzeża i to tuż nad samym oceanem. Po jednej stronie góry oraz kipiące zielenią lasy deszczowe. Po drugiej ciągnący się aż po horyzont turkusowy ocean. A po środku my w naszym kamperze. Bomba. Moglibyśmy jechać tak i jechać, ale po drodze atrakcji tu co nie miara. I co jakiś czas trzeba się zatrzymać.

Pierwszy nocleg zaliczamy przy plaży „na dziko” w Punakaiki. Udało nam się wyhaczyć ostatnie wolne miejsce na darmowym miejscu dla kamperów. 2 minuty później i było by po ptokach, bo tuż po nas zajechały jeszcze 3 kampery. No ale, to my, a nie oni, mogliśmy już spokojnie przygotować się do naszego pierwszego noclegu na zachodnim wybrzeżu. Niebo było pochmurne. Wiał zimny, czasami porywisty wiatr. Zbierało się na deszcz. No ale co by nie było na plaże wybrać się trzeba. Oby poranek okazał się lepszy niż wieczór.

Niestety poranek przywitał nas niskimi chmurami i deszczem. Pierwsze zerknięcie za okno i już wiedzieliśmy (kurtek deszczowych brak), że tego dnia będziemy musieli się nieźle nagimnastykować aby zobaczyć to co mieliśmy tego dnia w planie. A w planie były Truman Track oraz Pancake Rocks, a jak się uda to i Hokitika Gorge.


Truman Track poszedł na przystawkę. Wąska ścieżka przez las deszczowy prowadząca wprost na zaciszną, klifową plażę. Odczekaliśmy godzinę aż przestało padać w sam raz na okno pogodowe. Nawet świeciło słońce. I od razu zrobiło się przyjemnie.

Pancake rocks czyli skały naleśnikowe zostawiliśmy sobie jako danie główne. Dosłownie i w przenośni. Znowu musieliśmy cierpliwie odczekać swoje w kolejce po okno pogodowe (kolejna godzina deszczu przeczekana w samochodzie), by w słońcu podziwiać te smakowito wyglądające formacje skalne tuż nad brzegiem samego oceanu.

No, a po zwiedzaniu, nie mogło być inaczej. Na naleśnik przyszła pora. Bo jakżesz to nie zjeść naleśników na Pancake Rocks. Dzieci szczęśliwe, rodzice spokojni. Bezcenne.

Hokitika Gorge, czyli wąwóz Hokitika. Niestety na to tego dnia już nie starczyło nam czasu. Dotarliśmy jedynie w pobliże wąwozu, szykując się do ataku na wąwóz kolejnego dnia rano. I ta strategia okazała się być zwycięską, bo dzięki temu uniknęliśmy tłumów. A wiadomo bez tłumów jest zawsze lepiej, w szczególności na wiszącym moście na którym może być maksymalnie 6 osób na raz. Jedyne czego nam brakowało to niebieskiego do bólu kolory wody. No ale deszcze i rwące potoki zrobiły swoje, ściągając muł i piach. Ale nam i tak się podobało.


Kolejnego dnia wjechaliśmy do krainy lodowców. Na chwilę uciekliśmy od oceanu by wjechać wgłęb lądu i przywitać pierwszy na naszej drodze lodowiec o ciekawie brzmiącej nazwie Franz Joseph.

Franek i Matylda nie mogli się doczekać, bo przecież będzie śnieg i będzie można ulepić bałwana. Na nic nasze tłumaczenia, że raczej będziemy go oglądać z daleka. Cóż począć. Nie przekonasz. Aż do momentu kiedy nie przekonują się o tym same, bo szlak kończy się przedwcześnie. Dalej ani rusz, bo rzeka wylała i szlaki zerwała. Mały smuteczek, ale nic to.

Przecież tuż obok (30 km dalej) czeka na nas kolejny lodowiec Fox. A więc w drogę. Tym razem na pewno się uda. Ale to już kolejnego dnia.


Nocleg na płatnym kampingu w Fox, bo przecież raz na jakiś czas trzeba się wykąpać. No, a jak są prysznice to i warto się przebiec w tym malowniczych sceneriach, bo po biegu można się będzie umyć. A więc wiąże swe buty. Zakładam koszulkę i ruszam w drogę na lodowiec. Można by rzecz, że biegnę na zwiady. Przekonać się jak będzie wyglądać nasza trasa dnia jutrzejszego. Biegnę ścieżką rowerową przez las deszczowy. Jest tak jak w filmie „Awatar”. Magicznie i zielono.

1km, 3km 6km i …. koniec. Droga się urywa. No urywa się dosłownie. Była i się zmyła. Również dosłownie.

No i jak my tu zobaczymy jutro lodowiec? Idziemy spać. Ten problem do rozwiązania zostawiamy sobie na jutro.


Budzimy się i ku zaskoczeniu wita nas błękitne niebo, słońce i żadnej chmury a nawet chmurki. Pogoda żyleta. I tu rodzi się diabelski plan. A może by tak … helikopterem.

Przecież raz się żyje, a na coś te pieniądze trzeba wydać. No i wydajemy. Tym razem na lot helikopterem. Cena x4 i robi się suma. Ale chociaż negocjowaliśmy cenę dzieci i mamy taniej. 400 NZD (1000 zł) i mamy 10 minutowy przelot nad lodowcem Fox. I wiecie co. To jak na razie najlepiej wydane 1000 zł w Nowej Zelandii. Zdjęcia i filmy mówią same za siebie. I tak oto problem został rozwiązany.

Widoki pierwsza klasa. Widoczność ostra jak żyleta. Nic tylko podziwiać krajobrazy.

A tak to wygląda w ruchu czyli nagrania prosto z helikoptera z perspektywą na lodowiec w stylu blisko...

... bliżej ...

... goroąco

No i czas wracać. 10 minut kończy się szybciej niż myśleliśmy.

Pełni entuzjazmu i buzujących w naszych ciałach endorfin ruszamy w dalszą drogę...

... ruszamy w góry. Zaczyna się kręta droga.

Wodospady.

Mosty. Rzeki.

I w końcu jeziora. No i robi się magicznie.

W szczególności jak docieramy do jeziora Wanaka oraz Hawea, gdzie parkujemy swojego kampera na poboczu drogi. Budzimy się kolejnego dnia i już wiemy, że o ile wcześniejsze dni były spektakularne, to te kolejne dni będą spektakularnie spektakularne.

No dobra dosyć tego dobrego - jedziemy do Queenstown. Będzie się działo. Obiecujemy.

2 Comments


chali
Feb 20, 2020

W naszym rankingu chyba NZ jest bezkonkurencyjna ;) dobry pomysł żeby jeszcze raz przeczytac i porównać, my pewnie będziemy do tego częściej wracać :) cieszymy się że nie tylko my!

Like

danuta17
Feb 19, 2020

Witam WAS serdecznie, relacja super, to ,że jestem z gór to jednak mi sie N.Z bardziej podoba z Waszych opisów, śledze dalej a dla porównania sobie to po zakończeniu porównam, ha,ha, bede miała jeszcze raz dla frajdy czytać, udanych dalszych wrażeń, uściski

Like

©2019 by czteryplecaki. Proudly created with Wix.com

bottom of page