top of page

Kia Ora Nowa Zelandio!

  • chali
  • 11 lut 2020
  • 6 minut(y) czytania

Dzień 52 – 58 (tydzień pierwszy)

Przybywając do Nowej Zelandii nie wiedzieliśmy co konkretnie będziemy tu zwiedzać. Mieliśmy o tym mgliste pojęcie. Jedyne co wiedzieliśmy, to że powinno być spektakularnie i drogo. Zostawmy na razie „drogo” i skupmy się na „spektakularnie”. Bo „spektakularnie” to takie słowo, które ustawia naszą poprzeczkę oczekiwań na maksimum. Tak więc Nowa Zelandio przybywamy. Dużo sobie po Tobie obiecujemy i mamy nadzieję, że nie puścisz nas z torbami. Zaczynamy od wyspy południowej gdzie spędzimy pierwsze 3 tygodnie (to ta wyspa na dole), na wyspie północnej kończąc nasz ostatni tydzień (to ta wyspa na górze).

Tak więc oto jesteśmy. Wylądowaliśmy w Christchurch.

To drugie największe miasto Nowej Zelandii, (380 000 mieszkańców), ale za to największe miasto na wyspie południowej. Lotnisko czyste, schludne, ale niewielkie. Kupujemy tu od razu kartę SIM aby mieć podczas wyjazdu lokalny numer telefonu oraz dostęp do Internetu (to zaznaczone na żółto to nasz numer, kto chce niech dzwoni ;-).

Ponoć Vodafone oferuje najlepszy zasięg. Najlepszy nie oznacza całkowity. Podczas podróżowania przekonaliśmy się, że jest tu wiele obszarów bez jakiegokolwiek zasięgu. No cóż taki tutaj mają klimat. A tak przy okazji o klimacie to jeszcze porozmawiamy. Ale o tym za chwilę.


Z lotniska autobusem (bo tak najtaniej) udajemy się po naszego kampera. Tym razem wynajmujemy go od osoby prywatnej (niejaka Mel), bo tak zdecydowanie taniej. Mel oraz jej kampera znaleźliśmy za pośrednictwem strony www.shareacamper.com. Teraz pozostało go tylko odebrać spod jej domu.

Ku naszej uciesze samochód czekał (poznajcie naszego Forda, który będzie naszym domem przez kolejne 3 tygodnie), a Mel okazała się być przemiłą osobą, która ugościła nas u siebie po królewsku. Pokazała dom. Użyczyła swojego prysznica abyśmy mogli się odświeżyć po podróży, a na samym końcu pozwoliła przenocować w kamperze na tyłach jej domu. Złota kobieta. Dziękujemy.

Czasem słońce, czasem deszcz.

Dnia następnego ruszyliśmy w drogę. Mieliśmy 2 opcje. Albo ruszyć na północ. Albo na południe. Nasz wybór padł na południe, co okazało się być złym wyborem (ale o tym przekonaliśmy się dopiero za kilka dni). Tymczasem niczego nieświadomi pędziliśmy w kierunku miasta Dunedin. Po drodze napotkaliśmy pierwsze spektakularne plaże (jak choćby ta ze „smoczymi jajami”)

oraz spektakularne widoki (pierwsza scenic route czyli trasa widokowa a wierzcie mi ze jest ich tu wiele),

aż dotarliśmy do Warrington (tuż obok Dunedin) gdzie na doskonale położonym przy plaży darmowym polu kampingowym spędziliśmy noc. Jak na razie bingo.

Dnia następnego dojechaliśmy do Dunedin. Na pierwsze uderzenie poszedł malowniczo położony zamek. Larnach Tak, jedyny zamek w Nowej Zelandii. No ale wiecie, nie taki prawdziwy średniowieczny, a taki wybudowany w XIX wieku przez ekscentrycznego, szkockiego kupca i polityka (Williama Larnacha).

A wokół zamku przepiękne ogrody.

Niestety pogoda powoli zaczęła się psuć, więc pomimo malowniczego położenia, przepięknych widoków nie udało nam się zobaczyć. Chmury, chmury, chmury.

Rzut beretem z zamku były albatrosy na półwyspie Otago, wiec pojechaliśmy tam również i my. Albatrosów nie widzieliśmy, bo nie poszliśmy na płatną wycieczkę, ale wszystko dobrze udokumentowaliśmy w centrym albatrosa. No było fajnie i było tanio.

Na noc wróciliśmy do Dunedin, gdzie na wzgórzu tuż przy plaży Tunnel Beach zaparkowaliśmy swojego kampera.


Czasem deszcz, czasem ulewa, czasem porywisty wiatr.

Obudziliśmy się około 2 w nocy. Naszym kamperem rzucało raz w lewo, raz prawo. A konkretnie rzucał nim silny wiatr, który około 3 w nocy przerodził się w ulewny deszcz. Spać się nie dało. Pozostała nam tylko ucieczka. Około 4:30 wyruszyliśmy. Ja za kierownica w samych slipkach obok przewodnik wycieczki Magda. O 5:00 nad ranem odtrąbiliśmy sukces. Nowe miejsce znalezione przy kolejnej plaży Brighton Beach. Wieje jakby mniej. W końcu zasnęliśmy. Co to była za noc.


Niestety kolejny dzień upłynął nam także pod znakiem deszczu. W deszczu oglądaliśmy najbardziej stromą na świecie ulicę Baldwin Street wpisaną do Księgi rekordów Guinnessa (35% nachylenia).

W deszczu oglądaliśmy (a raczej oglądałem już tylko ja) Tunnel Beach. Przepiękną klifową plaże. Tą samą z której ostatniej nocy uciekaliśmy przed silnym wiatrem. Wróciłem przemoczony do suchej nitki, ale żeby nie było zadowolony.


Niemniej miarka się przebrała i postanowiliśmy sprawdzić pogodę długo terminową. Ta nie napawała optymizmem. Deszcze, ulewy, zimo przez kolejne 4-5 dni. Uciekać? Zostać? Przeczekać? Padło na uciekać. I to daleko stąd. Z powrotem do Christchruch i dalej na północ, bo cała południowa cześć wyspy miała być w niepogodzie. Jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy. Wyruszamy o 18:00. 8,5 godziny jazdy. 500km i o 2:30 w nocy dojechaliśmy do naszego wymarzonego noclegu. „Darmowy kamping (na dziko) przy najpiękniejszej plaży w Nowej Zelandii”. Tak przynajmniej głosiły opinie. Jeszcze tylko ostatnie 20 km szutrową drogą i powinniśmy dotrzeć do Naku Naku Beach.

Jesteśmy. Gdzie? Nie wiemy. Nie widzimy. Jest ciemno. Idziemy spać. Zobaczymy o poranku.


Ciepło, cieplej, słonecznie.

Obudził nas wschód słońca. Pierwszy rzut okiem za okno i wiedzieliśmy, że jest dobrze.

Ostatecznie Naku Naku Beach okazała się być piękna. Choć bez przesady to nie najpiękniejsza plaża jaką widzieliśmy. Szybkie śniadanie. Krótki spacer po plaży. Szybkie sprawdzenie temperatury wody. Zimna. Za zimna na kąpiel. Wyjeżdżamy w poszukiwaniu wielorybów.


Kaikoura (przez nas okrzyknięta bardziej swojską nazwą „kaj ta kura”) to całoroczna miejscówka gdzie można zobaczyć wieloryby i nie tylko. Z lotu ptaka wyglada to tak.

A skoro w Australii nam się nie udało (ci co czytali to wiedzą) to do dwóch razy sztuka. Nie jest to najtańsza zabawa (tak już tu mają, że za atrakcje trzeba słono zapłacić), ale będąc już po wiemy, że była warta swoich pieniędzy.





Rejs trwa około 3 godziny. Miały być wieloryby i były, a w gratisie dostaliśmy także orki oraz delfiny.

Tutaj orki.

Tutaj delfiny

Tutaj wieloryb

Dodatkowo nasz wycieczkowy przewodnik okazał się być najlepszym, najbardziej zabawnym z jakim kiedykolwiek przyszło nam podróżować na takich wycieczkach. Czapki z głów jak on nas prowadził. Takiej konferansjerki jeszcze nie doświadczyliśmy. Informacje podane w lekkiej żartobliwej postaci. Czułem się jak na dobrym „stand up’ie”. Efekt końcowy. Byliśmy zachwyceni i dzieci też.

A wieczór spędziliśmy w końcu na płatnym kampingu. W końcu prysznic. W końcu ciepła woda. A dla dzieci wyczesany plac zabaw. Dzień zaliczyliśmy do bardzo udanych.


Tym bardziej, że na kampingu i utwierdziliśmy się, że ucieczka na północ była doskonała decyzją, bo dowiedzieliśmy się że na południu (skąd uciekaliśmy) ulewne deszcze przerodziły się w powodzie, podtopienia, a do Milford Sound gdzie chcieliśmy pojechać rwąca rzeka zniszczyła drogę odcinając drogę powrotu dla ponad 400 turystów. Uff całe szczęście, że nas tam nie było.


Wiatr, wietrzenie, bardzo wietrznie.

No ale ile można siedzieć w tej „kaj to kurze”? My wiemy. Wystarczy 1 dzień. A więc w drogę ruszać nam pora. Kierunek park narodowy Abel Tasman, a do niego droga daleka ( 314 km i 4,15h jazdy), ale prowadząca przez malownicze góry

wybrzeża pełne koloni fok

i liczne winnice


Byłoby super gdyby nie silny wiatr. Ponoć to efekt ulewnych deszczy na południu. Samochodem znowu rzucało na lewo i prawo przy czym tym razem odbywało się to podczas jazdy 80-90km/godzinę. Efekt był taki, że czasami rzucało nami nawet o 1 metr w bok. Był stresik. Była adrenalina. Drogi tu wąskie, a zbocza strome. Na całe szczęście dojechaliśmy w jednym kawałku. No prawie w jednym. Wieczorem na kampingu okazało się, że wiatr wyrwał nam pokrywę dachowej wentylacji w łazience. No i trzeba będzie to naprawić, bo jak zacznie padać deszcz to będziemy mieli tam mały basenik.


Zasłużony chillout.

Na kampingu spotkaliśmy też pierwszych Polaków w Nowej Zelandii. Mariusz, Marta, Weronika i Magda. 4 osobowa rodzina. Taka jak nasza tyle, że kamper trochę mniejszy. A że Mariusz obchodził tego dnia urodziny postanowiliśmy okrasić to spotkanie buteleczką dopiero co zakupionego w winnicy wina. Malownicza sceneria. Plaża. Grill na plaży oraz smakowite wino. Lepiej nie mogło nam się przytrafić. A „sto lat” postanowiliśmy sobie odpuścić.

Kolejne 3 dni postanowiliśmy, że nasze rodziny spędzą razem. Abel Tasman National Park był tym miejscem gdzie zmierzaliśmy zarówno my jak i oni. Poza tym dobrze się ze sobą gadało, a dzieci od razu złapały ze sobą dobry kontakt. W końcu mogły pobawić się z kimś innym niż tylko ze samym sobą. Klan polskich dzieciaków opanował kamping, a rodzice (i my i oni) w końcu mieli więcej czasu dla siebie.

Był czas na bieganie. Czas na spanie. Czas na czytanie. Czas na gadanie. W końcu.

Co można robić w Abel Tasman National Park gdy dopisuje pogoda? W wielkim skrócie Abel Tasman ma do zaoferowania góry, plaże oraz morze. Czyli to co tygrysy lubią najbardziej.

Ponoć to najmniejszy park narodowy w Nowej Zelandii, a przez to łatwo dostępny. Górskie piesze wędrówki z plaży na plaże, a dla leniwych (lub tych z małymi dziećmi) taksówki wodne. Wybór był prosty i padł na taxi wodne.

Pędząc 45km/h prze malownicze wybrzeże usiane plażami i zatoczkami, zacumowaliśmy przy jednej z nich gdzie w końcu zażyliśmy pierwszej morskiej kąpieli.

Było słońce. Była plaża. Była zimna woda. Ale było warto. Zrobiliśmy to.

Kolejnego dnia rano rozstaliśmy się. Pamiątkowe zdjęcie o poranku i wyruszyliśmy do serwisu naprawić kampera. Marta i Mariusz. Dzięki za razem spędzony czas. Było ciekawie. Było interesująco. Było zabawnie. Dzięki i kto wie, może do zobaczenia raz jeszcze na wyspie północnej.

Podsumowując pierwszy tydzień wyszło nam tak:



1 commentaire


danuta17
12 févr. 2020

witam!! No co kraj to obyczaj, inne ciekawe spostrzeżenia, wrażenia, lektura dla mnie przednia dalszych miłych ciekawych miejsc, i jak zwykle do następnej lektury,ha,ha

J'aime

©2019 by czteryplecaki. Proudly created with Wix.com

bottom of page