Czy mieszka tu królowa? Czyli Queenstown
- chali
- 24 lut 2020
- 5 minut(y) czytania

Dzień 64 - 66
Z jeziora Hawea do Queenstown droga kręta i urokliwa. Góry i Jeziora. Jeziora i góry. I tak do znudzenia, przy czym nam się w ogóle nie nudzi. Pogoda dopisuje. Ale tak na 100%. Niebo niebieskie. Słońce złociste. Ciepło, cieplutko. Jak na obrazku Matyldy z przedszkola. Lepiej być nie mogło. Jedziemy nie za szybko, nie za wolno. W sam raz aby delektować się widokami. Chłoniemy wszystko jak leci. Jak gąbka. Jesteśmy tylko my i droga. Sami.
No prawie sami. Aż tu nagle po środku tego czegoś przez co jedziemy pojawia się parking samochodowy. Na nim pełno. A tuż obok jeden malutki hotelik. Konkretniej Cardrona Hotel.
Po wejściu do środka okazuje się, że to to nie byle jaki hotelik. Tylko ten hotel Cardrona. Funkcjonujący od 155 lat, kiedy to zjechali tu ludziska w poszukiwaniu złota. Teraz złota już nie ma, ale zimą nieopodal znajduje się ośrodek narciarski. Tak więc przebranżowili się na turystów i narciarzy. No i musimy przyznać, że dobrze im to wychodzi. Polecamy zatrzymać się choćby na chwilę. Pojedli my. Popili my. Pobawili. Pojechali dalej. Przecież Queenstown czeka i woła nas z daleka.
W sumie to najpierw mieliśmy jechać do Wanaki, ale plany się zmieniły gdy zepsuła nam się pompa wodna w kamperze. By ją naprawić, właścicielka naszego kampera (Mel) zaprosiła nas do domu swojej Mamy w Queenstown. Dlaczego tam? No bo partner Mamy Mel to człowiek złota rączka, który ponoć potrafi naprawić wszystko. I właśnie w ten sposób zamiast do Wanaki, zmierzaliśmy do Queenstown. A jak się zmierza do Queenstown to koniecznie trzeba zmierzać przez przełęcz Lindis (1076 metrów) przez którą prowadzi najwyżej położona asfaltowa droga w Nowej Zelandii.
Droga jeszcze bardziej kręta, dłuższa, ale za to widoki bezcenne.
Queenstown położone jest nad przepięknym jeziorem Wakatipu (najdłuższe jezioro w Nowej Zelandii), a otoczone prawie z każdej strony górami. Doskonale to wszystko ze sobą kontrastuje. Czegoś takiego jeszcze nigdy w życiu nie widzieliśmy. Fakt mieliśmy dobrą pogodę, ale uwierzcie nam, że zdjęcia nie były „koloryzowane”. Tak to tu wygląda w rzeczywistości. Niesamowity kolor wody w jeziorze oraz mieniące się kolorami zbocza gór. Jak z obrazka. Ręka do góry komu się nie podoba.
Queenstown to także stolica sportów ekstremalnych Nowej Zelandii. Podają tu wyśmienitą „adrenalinę” w czystej postaci. Jak tylko się chce. I jak się tylko ma pieniądze. Oj tak. Trzeba za to trochę zapłacić. Helikoptery. Skoki ze samolotu. Skoki bungy. Paragliding. Tyrolki górskie. Rafting. Canyoning. Łodzie motorowe. Quady. Rowery i downhill. Hiking. Trekking, no i narty i snowboard zimą. W dużym uproszczeniu biegać, latać, skakać, pływać. Wszystko co z tym związane. Na każdym roku w centrum miasta znajduje się centrum sportów ekstremalnych, sklepy sportowe oraz ze sprzętem górskim. Jest tego tu na pęczki.
My pierwszego dnia skorzystaliśmy jedynie z tego, że wyjechaliśmy kolejką górską (Skyline) na Bob’s peak (szczyt Boba).
Rozpościera się stamtąd przepiękny widok na miasto i okolice. A na szczycie można, a nawet trzeba (szczególnie jak się jest z dziećmi) zjechać na czymś co nazywa się „Lunge”. To taki tor wyścigowy dla gokartów, tyle że takich bez silnika spalinowego, a jedynie grawitacja.
Franek i Magda sami. Ja z Matyldą w tandemie i jazda w dół. Dzieci zachwycone. My również. Prosta, bardzo popularna, niewyszukana rozrywka, ale działa. Tym bardziej, że jak się chce to można się tam rozpędzić naprawdę bardzo szybko. Franek po kilku samodzielnych zjazdach urósł z dumy, chyba o kilka centymetrów, no a Mati po prostu miała dobrą zabawę, tak jak i my.
Wieczorem zajechaliśmy pod dom mamy Mel, gdzie spędziliśmy noc, wypiliśmy winko i pogadaliśmy z Judit (mama Mel) oraz Cliffordem (partner Judit).


Pomimo dużej różnicy wieku gadało się znakomicie. Ludzie tutaj jakoś bardziej pozytywni, bardziej otwarci. Skończyliśmy o północy. A rano kolejnego dnia naprawiliśmy pompę wodną. No dobra Clifford ją naprawił. Ja nawet nie kiwnąłem palcem. Całe szczęście była to zwykła błahostka. Obluzował się jeden kabelek. Tak więc naprawa trwała 10 minut i już możemy ruszamy poznawać okolice.
Nasz wybór padł na Glenorchy. Mała miejscowość położona na końcu jeziora Wakatipu, gdzie kręcono „Władcę Pierścieni”. Po drodze widoki jak z żurnala, a w samym Glenorchy cicho, pusto i magicznie.
No, a nieopodal Glenorchy był Raj wiec postanowiliśmy wpaść. Kto wie, być może to nasza pierwsza i ostatnia wizyta w Raju. Po 7 km jazdy drogą szutrową dotarliśmy do miejscowości na końcu świata. Paradise (czyli Raj). I znowu było magicznie.
Na wieczór po raz kolejny zameldowaliśmy się u Judit i Clifforda i znowu rozmawialiśmy prawie do północy. Wspaniali ludzie. Dziękujemy za gościnę i prezent dla naszych dzieci, a także za wypożyczenie nam dnia kolejnego swoich kajaków. Popływaliśmy sobie po jeziorze Wakatipu, a nawet się wykąpaliśmy. Całe szczęście dopisywała nam pogoda, bo woda zimna, lodowata. Ale co tam wykąpać się trzeba. Zaliczone.
Później był mój spóźniony prezent urodzinowy od mej ukochanej, czyli downhill na rowerze ze szczytu Boba. Wyposażony we wszelki konieczny sprzęt wsiadłem do kolejki górskiej Skyline i zaczęło się.
Mają tu doskonały park rowerowy do downhillu. 30 tras zjazdowych o różnym stopniu trudności. 100% koncentracji. 200% adrealiny. 300% prędkości. Ja, rower, drzewa, rampy, zakręty, kamienie i korzenie.
O błąd bardzo prosto, a konsekwencje mogą być opłakane. No i muszę przyznać się, że raz przeleciałem przez kierownicę, a rower przeleciał nade mną. Całe szczęście skończyło się tylko na odrapanych nogach i rękach. Po 4 godzinach zabawy czyli 6 zjazdach (średnio trasa z góry zajmuje od 15 – 30 minut) byłem wyczerpany, ale zadowolony. To zdecydowanie coś dla mnie i coś mi się wydaje, że nie był to mój pierwszy i ostatni raz na Downhillu.
Do widzenia Queenstown było doskonale, ale nam ruszać już trzeba w drogę. Pewnie kiedyś tu jeszcze wrócimy. No i wyjechaliśmy.
Ale nie za daleko, bo zaraz po tym jak wyjechaliśmy z miasta (30 minuty jazdy) naszym oczom ukazał się najpierw piękny wąwóz, a w nim turkusowa rwąca rzeka, a chwilę później most Kawarau.
To nie taki zwykły most, tylko ten most z którego w 1988 skoczono po raz pierwszy na świecie na bungy. No i jak tu nie skoczyć. Zajęło nam to chwilę, a może dwie zanim się zdecydowaliśmy. Ale zrobiliśmy to. Taki nietypowy prezent walentynkowy (bo trzeba wiedzieć, że skakaliśmy 14 lutego). Dla Magdy był to drugi raz w życiu na bungy. Dla mnie pierwszy. No i musimy przyznać, że było super. Co prawda gdyby się nas zapytać o to momencie gdy staliśmy na krawędzi mostu, to żadne z nas nie udzieliłoby wtedy takiej odpowiedzi. Ale już po. Wiadomo. Każdy pręży muskuły.
Dla chcących pooglądać - tutaj mój skok
A tutaj skok magdy
Ale tak na serio polecamy. To co jest pięknego w bungy jumping, to że nie można tego zrobić na 50% czy 75%. Po tym jak zrobi się ten jeden ostatni krok do przodu lecisz na 100%. My skoczyliśmy z 43 metrów z zanurzeniem do wody. 43 metry, a spadasz tylko 8 sekund. Gdy spadasz nie liczy się to, że robisz to prawdopodobnie w najpiękniejszym miejscu na świecie. Lecisz w dół i nic się nie liczy. Walczysz. Ze sobą i swoim strachem. Tak to już mamy, że nasze DNA nie stworzyło nas do latania i skakania, a wiec naturalnie boimy się spadania. Ale już po tym jak lina poderwie cię po raz pierwszy do góry wiesz, że przeżyjesz, że nic złego się nie stanie i wtedy zaczynasz chłonąć wszystko. Całą tą scenerię, atmosferę. I czujesz się doskonale. Endorfiny aż buzują w twoim ciele. Żyjesz. Żyjesz pełnią życia. I to chodzi.
Na noc zatrzymaliśmy się nieopodal mostu Kawarau. W miasteczku Arrowtown. Powstało 150 lat temu gdy przybyli tu poszukiwacze złota. Przybyliśmy i my. Złota nie znaleźliśmy, ale szukaliśmy.
Samo miasteczko jest bardzo turystyczne z racji swojej historycznej zabudowy. Zachowały się tu budynki sprzed 100 - 150 lat, więc dla Nowej Zelandii to nie lada atrakcja.
A że Queenstown jest blisko to zwozi się tu turystów autobusami. Można tu kupić oczywiście i złoto ale także produkty z kamienia jadeitowego (Jade stones - to te zielone kamienie). Pomimo tego turystycznego zacięcia i tak nam się wydaje nam się, że warto tu zajechać. W szczególności gdy ma się dzieci, bo szukanie złota w rzece to nie lada zabawa.
Przed nami góry. Te najwyższe. Mt. Cook przybywamy.

mój komentarz jak wspominałam rano u nas przerwała mi wnusia- budząc sie przedwcześnie, hm- ale teraz nadrabiam, ciekawe rzeczy a te WASZE skoki - no co znaczy młodość, ha,ha, w ogóle jak dla mnie to relacje z N. Z superowe, widoki, góry zgrane z ich krajobrazem- no macie cudowną podróż życia- sam pomysł tej wyprawy stawia widać zamierzony cel, który na pewno był dużo wcześniej planowany jak mniemam. uściski i miłej drogi.