Bangkok - osobnik interesująco -męczący
- chali
- 30 gru 2019
- 3 minut(y) czytania

Dzień 18 – 22.
Ostatni przystanek – Bangkok. Tak, tak, żeby nie było nam za łatwo, to na sam koniec naszej tajskiej przygody zostawiliśmy sobie osobnika (znaczy się miasto) dwulicowego. Powiada się, że Bangkok to miasto skrajności. Taki tygiel, gdzie piękno miesza się z brzydotą, harmonia z chaosem, a wspaniałe zapachy potraw ze spalinami i odorem ulicznego rynsztoka. A wszystko to podane w wysokiej temperaturze, bo stolica Tajlandii uchodzi za jedno z najcieplejszych miast świata. Oto jesteśmy.
Do Bangkoku przejechaliśmy autobusem prosto z Chiang Mai. Niestety zbyt późno zabraliśmy się za zakup biletów na nocny pociąg (2 tygodnie z wyprzedzeniem to za mało), więc pozostał nam albo przelot albo autobus. Wybraliśmy to drugie w wersji VIP, bo droga z Chiang Mai do Bangkoku to długie 10h jazdy. Tylko czy aby rzekoma wersja VIP (premium) jest rzeczywiście VIP? I tu spotkało nas bardzo duże i miłe zaskoczenie, a nasze dzieci były zachwycone. „Tato !!! To najlepszy autobus jakim jechaliśmy”. Polcamy spróbować. Może nie wyspaliśmy się za bardzo, ale ... było ciekawie.
Ponieważ Bangkok potrafi być osobnikiem interesująco-męczącym nawet dla dorosłych, a co dopiero dzieci, to za punkt honoru wzięliśmy sobie aby zamieszkać przez te 4 dni w przyzwoitych warunkach, koniecznie z basenem (pisałem już o tym w relacji z Chiang Mai). Villa Phra Sumen (w dzielnicy Banglamphu) była spełnieniem tych oczekiwań. Naszą spokojną przystanią za którą przyszło nam także sowicie zapłacić (być może będzie to nasz najdroższy pobyt w całej naszej podróży wliczając w to Australie i Nową Zelandie).
No i co tu w tym Bangkoku zobaczyć? Gdzie bywać? Postanowiliśmy nie silić się na szaleńcze tempo zwiedzania blogowych guru (tj. Bangkok w 2-3dni) i każdego dnia zabieraliśmy się za jedną, góra dwie atrakcje. Z dzieciakami (i to jeszcze bez wózków spacerówek) każdy z innych scenariuszy byłby skazany na porażkę.
Tak oto pierwszego dnia wybraliśmy się za zwiedzanie naszej bezpośredniej okolicy. Banglamphu to mekka backpacker’ów z racji dużej ilości tanich noclegów, klimatycznej zabudowy starego miasta oraz słynnej ulicy Khao San. To właśnie tu każdego wieczoru gra najgłośniej muzyka w całym Bangkoku, a alkohol (słynne bucket drinks oraz piwo) leje się strumieniami. Ku naszemu zaskoczeniu drugim najczęściej proponowanym produktem był gaz rozśmieszający „laughing gas”. Nie próbowaliśmy.
W drugim dniu przywitaliśmy się z rzeką Chao Phraya, po której śmiga mnóstwo tramwajów / autobusów wodnych. W ten oto sposób dotarliśmy do Świątyni Wat Arun i jej charakterystycznych ogromnych stup (w nocy wygląda to jeszcze lepiej)
oraz leżącej na drugim brzegu świątyni Wat Pho z ogromnym leżącym Buddą (46m długości i 15m wysokości). Wszystko byłoby super gdyby nie tabuny turystów. No cóż, ale takie atrakcje mają to w tzw. pakiecie.
Trzeci dzień to barwne i zatłoczone Chinatown - największa otwarta stołówka Bangkoku. Bo choć streetfood jest w tym mieście wszechobecny (często i gęsto przy sklepach 7eleven) to w Chinatown przybiera on to takiego rozmiaru jakiego jeszcze nigdy wcześniej nie widzieliśmy. Na ulicach tłumy, a im bliżej wieczora tym większe. Dzieciaki na barana. I przed siebie. Próbować, smakować wszystkiego. Mango Sticky Rice (deser niebo w gębie), sok z granata (dla spragnionych), pączki chińskie, noodle soup oraz wszechobecny seefood. Gdyby nie nasze dzieci to pewnie zostalibyśmy tu do późnej nocy. Ale wiecie one mają swój limit wytrzymałości. Musimy jednak przyznać, że Franek i Matylda spisali się dzielnie i dali sobie doskonale radę. Duma nas rozpiera.
Czwartego dnia odpuściliśmy sobie zwiedzanie i zostaliśmy w hotelu. Dzieci w końcu mogły wymoczyć się bez ograniczeń, a my zaplanować kolejne tygodnie naszej podróży, tym razem po Australii (tj. rezerwacja noclegów, samochodów, kamperów). A wWieczorem gdy miasto budziło się do życia odwiedziliśmy słynną „Thip Samai”. Najdłużej działającą restaurację (założona w 1939 roku) gdzie można zjeść wyśmienite Pad Thai (Michelin). Kolejka do lokalu długa, że ho ho ho (2h czekania conajmniej). Postanowiliśmy więc wziąć na wynos, a zjeść na chodniku. Szczerze. Jedliśmy lepsze, ale Michelin pewnie zna się lepiej. Co nie?
No a dzieci Michelin żyć nie będą wiec dostały też coś dla siebie
Podsumowując. Bangkok okazał się być iście interesująco-męczącym osobnikiem, w szczególności gdy ma się dwójkę małych dzieci. To trudne i wymagające miasto. Ma jednak wiele i o wiele więcej do zaoferowania (doświadczyliśmy tylko tego co najbardziej oczywiste). Czy będziemy chcieli tu kiedyś wrócić? Na pewno. Czy jeszcze raz z dziećmi. Tego nie jesteśmy już aż tak pewni.
A Jutro. Do widzenia Tajlandio. Witaj Australio.
A wszystko to w Nowy Rok. Wylatujemy o 21:25 (31.12) / lądujemy 01.01 (10:30)
Sylwester w samolocie. Może być ciekawie. Najlepszego

Loty sa zawsze mile. Tym razem lecimy tanimi liniami i za dodatki w postaci posilku czy ekranu dotykowego z grami i filmami trzeba było dopłacić. ale jak to mówią Franek i Matylda bez monitorka ani rusz. Cóż począć. Najlepszego nowego roku.
miłego lotu,ha, tak ciekawie ,że aż mi spanie odeszło buziulki